CZYTANKA DLA KURDUPLI (“Teatr” 11, 2010, wersja poprawiona)
AFISZ
…..
Biesy (i demoni)
Na podstawie Biesów
Fiodora Dostojewskiego
adaptacja i reżyseria Peter Stein
tekst (original score) Arturo Annecchino
scenografia Ferdinand Woegerbauer
kostiumy Anna Maria Heinreich
światła Joachim Barth
asystenci reżysera Carlo Bellamio, Markus Stein
krawcy Mariella Visalli, Daniela Petumia
tour menager Patrizia Capellari
stage photography Tommaso Le Pera, Andrea Boccalini
muzyka Arturo Annecchino
at the piano Arturo Annecchino, Giovanni Vitaletti, Massimiliano Gagliard
Producenci przedstawienia Tieffeteatro Stabile di Innovazione Milano i Wallenstein Betriebs-GmbH Berlin (firma Steina), we współpracy z Napoli Teatro Festival Italia i ze wsparciem Assessorato alla Cultura del Comune di Milano
premiera światowego tournee Mediolan, maj 22-23 i 29-30 Tieffeteatro Milano, Hangar Bicocca (w Internecie wyczytałem, że próby otwarte odbyły się w San Pancrazio 23, 24, 30 i 31 maja 2009 – w programie nie ma żadnych info dot. oficjalnej premiery włoskiej w roku 2009)
pokaz 3 lipca 2010 w Atenach, w ramach Athens and Epidauros Festival, Peiraios 260 (hala po dawnej fabryce mebli Tsaousoglou)
wszelkie detale dot. produkcji w Internecie: www.idemoni.org
Peter Stein to wielki reżyser. Tak w każdym razie wciąż twierdzą niemieckojęzyczne gazety. On sam zwykł żartować, że taki znów wielki nie jest, bo mierzy tylko metr i siedemdziesiąt dwa centymetry. Chyba ma rację.
3 lipca spędziłem dwanaście godzin z przerwami w olbrzymiej hali przemysłowej na przedmieściach Aten, słuchając, jak włoscy aktorzy, wyreżyserowani przez Steina, recytowali obszerne partie powieści Biesy Fiodora Dostojewskiego. Nie było to łatwe, bo artyści – realizując pomysł reżysera – grali filmowo, czyli mówili do siebie, nie do publiczności. Kilka kamer bez przerwy nagrywało spektakl, mogli się więc pogubić. W trzynastym rzędzie, gdzie siedziałem, słychać było co drugie lub czwarte słowo. Niektórzy, jak aktorka grająca kulawą i nawiedzoną Marię Timofiejewną, siostrę kapitana Lebiadkina, w ogóle nie trudzili się wypowiadaniem wyrazów. Ta akurat artystka całą energię zużywała na pauzy i grymasy, co miało prawdopodobnie wyrażać szaleństwo. Do tego potężne dmuchawy huczały bez przerwy, z uwagi na klimat i brak profesjonalnej klimatyzacji, a scenografia była minimalna, żadnych efektów czy filmów, więc czas się dłużył niemiłosiernie na mało wygodnych siedzeniach. Grecy mieli łatwiej. Mogli czytać powieść po nowogrecku na dwóch telebimach. Gdzieś po siódmej godzinie zacząłem się nawet zastanawiać, czy całe to przedsięwzięcie nie ma na celu zmuszenia ludzkości do przeczytania książki Dostojewskiego. Przedstawienie odbywa aktualnie światowe tournée: aktorzy wędrują od Mediolanu, przez Wiedeń, Amsterdam, Neapol, Rawennę i Ateny, aż do Lincoln Center w Nowym Jorku. Jesienią planują nawiedzić Paryż.
Ciekawe, w jakim języku wyświetlany jest tekst we Włoszech? Może po rosyjsku? Stein to poliglota. W roku 1980 wystawił dziewięciogodzinną Oresteję Ajschylosa we własnym przekładzie na niemiecki z antycznej greki. Obecnie kończy właśnie tłumaczenie Edypa w Kolonos Sofoklesa. Będzie inscenizował tę tragedię na zamówienie festiwalu w Salzburgu. Podczas wywiadów mówi płynnie po angielsku. W Biesach grywa po włosku rolę mnicha Tichona. Choć nie zobaczyłem go w Atenach. Z przyczyn patriotycznych. Biesy grano tam bowiem tylko dwa dni i wedle zapowiedzi Stein miał wystąpić w niedzielę, 4 lipca. Ale wtedy w mojej ojczyźnie były wybory. Zamknięty na cały dzień w ogromnej hali przemysłowej nie mógłbym głosować. Organizatorzy nie przewidzieli urn dla Polaków. Musiałem oglądać spektakl dzień wcześniej, w sobotę. Bez Steina.
Greccy widzowie reagowali na teatralną czytankę różnie. Pierwsze ofiary pojawiły się już po szóstej godzinie. Młoda dziewczyna na widowni, zapewne odurzona nadmiarem przeczytanego tekstu na telebimie, straciła przytomność. Doszła do siebie dopiero na zewnątrz. Stein w licznych wywiadach reklamujących światowe tournée Biesów ogłaszał, że zrobił takie długie przedstawienie, żeby powołać na ten czas nową wspólnotę widzów. Całe wydarzenie przedzielone bowiem zostało czterema przerwami piętnastominutowymi i dwoma godzinnymi, na obiad i kolację. Wtedy, wedle cynicznych zapowiedzi reżysera, mieliśmy się wszyscy nawzajem poznawać i wymieniać poglądy na sztukę. W realu wszystko odbywało się nieco inaczej. Antrakty kwadransowe spędzaliśmy w koszmarnych kolejkach do dwóch toalet. W przerwach godzinnych najpierw trzeba było stać w kolejce po kupon, jak w czasach PRL-u, a potem w równie długiej kolejce do szwedzkiego stołu. Na koniec odbywała się walka o krzesło. Bo jakoś trzeba było ten lunch czy obiad zjeść. Wszystko się oczywiście niemiłosiernie przedłużało. Siedząc jedenastą godzinę w postindustrialnej hali Peiraios 260, doznałem kryzysu ideowego i tożsamościowego. Najpierw zacząłem brzydko myśleć o samym Steinie. Przyszło mi do głowy, że zamiłowanie do dręczenia ludzi odziedziczył po tacie, który kolaborował z nazistami. Wtedy też postanowiłem głosować na kandydata PiS-u. Zwierzyłem się nawet ze swego pomysłu greckiemu przyjacielowi, ale ten mnie ocucił. Platon, bo tak ma na imię, przypomniał mi, że PiS-owy kandydat doznał przemienienia i nie ma już gwarancji, iż wypowie wojnę Niemcom. Poczułem się beznadziejnie. Na pustej scenie walały się tymczasem porozrzucane krzesła, co miało prawdopodobnie oddawać zamęt wydarzeń finałowych. Aktorzy w dalszym ciągu zajęci byli sobą. Zabijałem więc czas, jak wielu innych widzów, gapiąc się tęsknie w olbrzymie okna. Stein bowiem tak się zachwycił wnętrzem hali, że zabronił zasłaniania okien. Spektakl grany był od jedenastej przed południem do jedenastej w nocy, więc przez większą część przedstawienia intensywne światło śródziemnomorskie skutecznie odwracało uwagę od nudów na pustej scenie.
Całe przedsięwzięcie mogło się oczywiście udać. Początek był obiecujący. Znakomity aktor Elia Schilton zaproponował intrygujący klucz do postaci Stiepana Trofimowicza Wierchowieńskiego. Przede wszystkim jednak sceną zawładnęła rewelacyjna Maddalena Crippa jako Barbara Pietrowna Stawrogin. Crippa, prywatnie żona Steina, była zapewne głównym powodem powstanie włoskich Biesów. Tym razem to nie reżyser wpadł na pomysł przedstawienia. Propozycję inscenizacji powieści złożył mu Mario Martone, dyrektor artystyczny teatru Stabile w Turynie. Oferta zakładała jednak realizację adaptacji Alberta Camusa. W roku 1971 na podstawie tej właśnie adaptacji Andrzej Wajda zrealizował głośne Biesy w Teatrze Starym, jeden z najważniejszych spektakli w dziejach polskiego teatru. Stein uznał jednak wersję Camusa za bezwartościową i przeczytał całą powieść. Pierwszy raz w życiu, jak powtarza w wywiadach. Wyznał też, że mając dwadzieścia lat, próbował przebrnąć przez Braci Karamazow, ale wymiękł i znienawidził Dostojewskiego na kolejne pół wieku. Tym razem jednak rosyjski pisarz zachwycił niemieckiego reżysera. Widocznie miłość do Rosjan u Niemców przychodzi z wiekiem. Stein oznajmił więc dyrektorowi teatru w Turynie, że podejmie się inscenizacji całej powieści we własnej adaptacji i tylko pod warunkiem nielimitowania czasu przedstawienia. Po półtora roku pracy i wydaniu masy państwowych pieniędzy turyński teatr, przerażony widmem bankructwa, zerwał umowę. Reżyser postanowił więc wystawić gotowe już niemal Biesy niezależnie, po części za własne pieniądze. Ostatnie próby odbyły się w prywatnej posiadłości Steinów w Umbrii (San Pancrazio). Tam też, w maju 2009 roku, po raz pierwszy pokazano przedstawienie publiczności. W lutym 2010 roku Włosi przyznali widowisku nagrodę Ubu, za najlepszy spektakl w roku 2009.
Być może w malowniczych okolicznościach Umbrii kameralne przedstawienie dla stu osób silnie oddziaływało na italskich widzów. W Atenach ogromną widownię zapełniało więcej niż pół tysiąca ludzi. Stein zapewne w ten sposób zwraca sobie poniesione koszty inwestycji. Miałem nieodparte wrażenie, że cała ta impreza to czyste przedsięwzięcie komercyjne. Czy tylko we Włoszech można dziś znaleźć dwoje dobrych aktorów? W tym własną żonę? Czy reżyser-producent poskąpił kasy na wybitnych artystów? Nie mogłem pojąć powodów zatrudnienia bardzo przeciętnych aktorów w takich kluczowych rolach jak Piotr Wierchowieński czy Stawrogin. W Teatrze Starym postaci te kreowali najwybitniejsi artyści, Wojciech Pszoniak i Jan Nowicki. Zresztą cała obsada spektaklu Wajdy była znakomita. Choć w olbrzymiej ateńskiej hali pewnie i oni by polegli.
Reżyseria Steina sprowadzała się do pilnowania, by aktorzy wypowiadali wszystkie słowa monologów i stali w z góry ustalonych miejscach. W niektórych scenach jeden aktor perorował przez ponad dwadzieścia minut bez przerwy, stojąc nieruchomo pośrodku pustej przestrzeni. W scenach, które rozgrywały się w mieszkaniach rodzeństwa Liebiadkinów, Kiriłowa i Szatowa, maszyniści i aktorzy wtaczali proste zastawki. Przed sceną pojedynku Stawrogina z Gaganowem betonową podłogę posypano żwirem – chyba żwirem, bo z mojego trzynastego rzędu szczegóły były mało widoczne. Czułem się, jakbym siedział na koronie olbrzymiego teatru antycznego w Epidauros.
Stein słynie z wierności literze tekstu. W roku 2000 wystawił całego Fausta Goethego, spektakl trwał… dwadzieścia dwie godziny! Ale też reżyser uznawany jest za wizjonera teatru, autora wspaniałych obrazów scenicznych. Szczątki takich obrazów można było dostrzec jedynie w kilku scenach grupowych, lecz nawet najbardziej urocze układy sceniczne pozbawione były jakiejkolwiek energii czy dynamiki. Ot, włoscy aktorzy, poprzebierani za Rosjan z końca XIX wieku, siedzieli w malowniczych pozach na krzesełkach i, nie zwracając uwagi na publiczność, udawali, że miło im się gaworzy. Do dziś nie mogę pojąć rozmiaru pychy reżysera, który swoim aktorom każe przez cały dzień wypowiadać tysiące słów w olbrzymiej, zakurzonej i pustej hali, a od publiczności domaga się opłaty za oglądanie mąk artystów. Wielu aktorów sprawiało wrażenie śmiertelnie zmęczonych. Ivan Alovisio jako Stawrogin gonił ostatkiem sił. Jego środki aktorskie sprowadzały się do mruczenia pod nosem i przejmującego wrzasku na krtani. Gardło bolało, kiedy się go słuchało. Czy Stein tego nie zauważył? A może nienawidzi Włochów tak bardzo, jak kiedyś nienawidził Dostojewskiego, i z pełną świadomością organizuje im swoisty obóz… kondycyjny. Na szczęście europejskie bilety nie były drogie. W Atenach kosztowały dwadzieścia i dwadzieścia pięć euro. Ale nie wliczano w to posiłków. W Lincoln Center za bilety z wyżywieniem trzeba było wybulić sto pięćdziesiąt lub dwieście dolarów. Kampania reklamowa poprzedzająca światowe tournée była jednak tak znakomita, że w Nowym Jorku wszystkie bilety zostały wyprzedane na pniu.
Mam nadzieję, że to tylko chwilowa słabość Petera Steina, choć istnieje też niebezpieczeństwo, że niemal jednogłośny zachwyt krytyków, towarzyszący pokazom w kolejnych miastach świata, utwierdzi niemieckiego reżysera w dobrym samopoczuciu i jeszcze bardziej nadmie jego pychę. Reklamując Biesy w Lincoln Center, Stein oznajmił, że „ludzie teatru są durni”. Przytoczył też po angielsku swoją odpowiedź niemieckim krytykom, którzy go pytali, dlaczego postanowił wystawić drugą część Fausta Goethego, uznawaną za mało teatralną: „O czym wy, kurwa, mówicie, żałosne kurduple!”