Koledzy
Wybory wygrywa się łatwo. Trudniej jest potem rządzić. Doświadczyli tego już starożytni Rzymianie.
W roku 509 przed Chrystusem pozbyli się wreszcie znienawidzonego króla Tarkwiniusza Pysznego i ustanowili Republikę. Jak to zwykle bywa, przewrotu dokonali bliscy krewni monarchy. Odtąd rządzić mieli w państwie wybierani tylko na rok dwaj consules, czyli Koledzy. W teorii mogli, a nawet powinni byli nawzajem przeciwstawiać się swoim decyzjom, w praktyce jednak rzadko wchodzili sobie w drogę. Wiele ich zresztą łączyło. Wybierano ich z wąskiego grona arystokratów. Koledzy rządzili więc niepodzielnie niczym dawni królowie, łupili podatkami wszystkich spoza swojej klasy i traktowali każdego z protekcjonalną wyższością. Trudno się dziwić, że upokarzani, biedni i głodni obywatele postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Już w roku 494 poszli sobie z Rzymu, żeby na jednym ze wzgórz założyć własne państwo. Ponieważ było ich wielu (po grecku plethos), dużo więcej, niż pozostałych w mieście arystokratów, przywykło się ich określać terminem plebs, czyli masy. Żeby móc dalej rządzić, Koledzy musieli się z masami jakoś dogadać. Co nie było łatwe. Dwa wieki minęły, zanim plebejusze uzyskali wreszcie te same prawa, co uprzywilejowani patrycjusze, czyli Ojcowie. W tym czasie jeszcze kilka razy wychodzili z miasta, zdążyli też zorganizować własne struktury państwowe, a nawet osobny festiwal, na którym prawdopodobnie odgrywano spektakle dramatyzujące tragiczne dzieje Rzymu. Bo jeśli Grecy uczyli się historii z eposów Homera, to Rzymianie poznawali przeszłość w teatrze.
Po wyborach mamy w Polsce nowych Kolegów. A właściwie starych. Bo raz już rządzili i wtedy kto mógł, to sobie gdzieś poszedł. I teraz nie wiadomo, czy znowu pakować plecak, czy pisać sztukę teatralną o Tarkwiniuszu Pysznym.