Misteria i inicjacje w dobie Internetu
Wódz Siuksów Rączy Jeleń
Świt
Opuściliśmy obóz i każdy udał się w innym kierunku. Kiedy tylko znalazłem „swoje” miejsce położyłem plecak na ziemi, rozstawiłem prowizoryczne tipi i natychmiast przystąpiłem do układania koła z kamieni. Za każdym razem, gdy podnosiłem kamień spluwałem w miejsce, gdzie leżał, żeby ofiarować ziemi coś w zamian. Kiedy natomiast dokładałem kamienie do okręgu nadawałem im specjalne znaczenie mówiąc na przykład: „ten kamień jest moim dziadkiem”, „ten kamień jest moją matką”. W taki sposób zwracałem się do najbliższych o pomoc w trakcie obrzędu. Wewnątrz kamiennego kręgu zamierzałem przecież poprosić samego Wielkiego Ducha o zesłanie mi Wizji.
Okrąg z kamieni miał być na tyle duży, żeby dało się w nim usiąść. Spać można było na zewnątrz. Wokół mnie leżało jednak tak wiele kamieni, że zdecydowałem się otoczyć kołem także tipi. Okręgu się nie domyka, trzeba zostawić wolne miejsce na przejście, bo tylko tamtędy można wchodzić. Przejście zamyka się dopiero ostatniej nocy. Na środku wbiłem w ziemię uschnięty pień. Kosztowało mnie to sporo wysiłku. Starałem się zbytnio nie forsować i nie śpieszyć, żeby nie pobudzać pragnienia. Ale i tak chciało mi się pić, jak diabli, wydzieliłem więc sobie dwa łyki wody. Upał tymczasem się wzmagał. Nic dziwnego, znajdowałem się przecież w głębi pustyni Anza Borrego, na południu Kalifornii. Był środek lata.
Południe
Usiadłem na śpiworze i wyjąłem z plecaka mapę, żeby się upewnić, że miejsce które z takim wysiłkiem zasiedliłem było rzeczywiście tym „moim” miejscem. Odnalazłem je kilka dni wcześniej. Na pustyni przebywaliśmy już od tygodnia. Nasza przewodniczka Moon Star poleciła nam zaraz na początku poszukać „własnego” miejsca. Potem należało zrobić dwie dokładne mapy. Jedną zabierało się ze sobą na pustynię, druga zostawała w obozie u Moon Star. Pierwsza mapa mi nie wyszła, bo następnego dnia nie mogłem odnaleźć oznaczonego miejsca. Musiałem poszukać nowego. Znalazłem je trzy godziny drogi od obozu. Na lewo jest wzniesienie, za którym swoje miejsce ma Miriam. Miejsca musiały być rozłożone w taki sposób, żebyśmy się nie widzieli nawzajem, ale żeby być w zasięgu głosu. Na wszelki wypadek. Oględziny mapy wypadły pomyślnie.
Jeszcze raz przyjrzałem się mojemu kręgowi. Spostrzegłem, że nie zawiesiłem na pniu „woreczków z lekami”. Wykonaliśmy je wcześniej w obozie na pustyni. Do środka wrzucało się jakieś osobiste drobiazgi, coś, co przypominało bliskich lub dzieciństwo. Owe „leki” miały nas chronić i równocześnie wiązać z tym, co dobre. Moon Star dała nam od siebie po kilka muszelek. Jej asystent, Joe, półkrwi Indianin, przygotował specjalny woreczek dla swojej białej żony. Codziennie wycinał sobie tuż nad nadgarstkiem małe kawałeczki skóry i suszył je na słońcu. Potem wrzucił wszystkie do „woreczka z lekami”, żeby móc się opiekować żoną podczas jej samotnego pobytu na pustyni. Pomimo naszych wielokrotnych pytań ani Moon Star, ani Joe, nigdy nam właściwie nie wyjaśnili przed czym owe amulety mają nas chronić. Joe nauczył nas jeszcze robić grzechotki z wyschniętych owoców tykwy. Potrząsanie nimi miało pomagać w chwilach kryzysów. Jedną taką grzechotkę wziąłem ze sobą.
Popołudnie
Zrobiło się potwornie gorąco. Zacząłem się pocić. Poczułem też, że ciśnienie rozsadza mi pęcherz. Wyszedłem z okręgu jak należy przez pozostawione przejście. Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, odwróciłem się nawet tyłem do kręgu. Bezwiednie powiedziałem na głos: „Bracie kamieniu, przepraszam, że na ciebie leję”. Kiedy to usłyszałem ogarnęła mnie kompletna głupawka. Śmiałem się i śmiałem, aż mnie brzuch rozbolał. Padłem wyczerpany na śpiwór w okręgu i ciągle skręcało mnie ze śmiechu. Zdesperowany chwyciłem grzechotkę i zacząłem nią rozpaczliwie potrząsać. Śmiech od razu ustał. Wtedy po raz pierwszy naprawdę się przestraszyłem.
Żeby sobie dodać otuchy zacząłem śpiewać piosenki Beatlesów. Strach minął. Nagle zobaczyłem pajączka. Z całą powagą, jak mnie wyuczyła Moon Star, wyrecytowałem: „Dzień dobry bracie pająku, co chcesz mi powiedzieć?” Pajączek podreptał w kierunku pojemników z wodą. Miałem ze sobą metalowy kontener i plastikowy baniak. Pajączek zniknął pod baniakiem. Zaciekawiony spojrzałem w to miejsce i zauważyłem, że piasek był tam nieco ciemniejszy. Zerwałem się i podniosłem baniak. Podczas ataku śmiechu musiałem go potrącić. Nadział się na ostry kamyczek i była w nim maleńka dziurka. Na szczęście niewiele wody zdążyło wycieknąć. „Dziękuję ci, bracie pająku”, powiedziałem już zupełnie serio.
Upał trochę zelżał. Zrobiło się późne popołudnie. Poczułem głód, napiłem się więc wody. Mieliśmy przebywać na pustyni przez trzy dni i trzy noce bez jedzenia. Wcześniej przez dwa miesiące specjalnej diety oczyszczaliśmy organizm z wszelkich toksyn, żeby to móc wytrzymać. Poczułem się nagle potwornie zmęczony. Usnąłem.
Noc
Obudziło mnie przeraźliwe zimno. Telepało mną, jak w gorączce. Najpierw próbowałem się ogrzać płomieniem świecy. Potem wyskoczyłem ze śpiwora i zacząłem podskakiwać, robić przysiady i pompki. Niewiele się rozgrzałem, za to zrobiło mi się niedobrze. Zdążyłem się tylko wychylić poza kamienny okrąg i zwymiotowałem. Przeraziłem się, że dostałem hipodermii, a nie miałem przy sobie nawet aspiryny. Opatuliłem się we wszystko co miałem i zacząłem rozważać odwrót. Co ja tu właściwie robię? I co ja mam do Indian? W końcu to Amerykanie ich wykończyli. Ja tu jestem tylko turystą. Nic mnie nie łączy z tą całą poprawną politycznie kulturą. Jestem Europejczykiem. Wywody przerwały mi ponowne skurcze żołądka. Wyskoczyłem ze śpiwora i znów zacząłem wymiotować. Nie wiem jak długo to trwało.
Klęczałem na ziemi. Byłem wyczerpany. Nie miałem siły, żeby się podnieść. Tymczasem wyszedł księżyc i zrobiło się jasno, jak w dzień. Przerażony gapiłem się na zielonkawą maź, która wydobyła się z moich trzewi. Takiego strachu nie czułem nigdy wcześniej. Bóle brzucha na chwilę ustały, a ja klęczałem na środku kamiennego koła na pustyni i modliłem się: „Boże nie pozwól mi umrzeć, nie pozwól mi umrzeć!” To mnie trochę uspokoiło. Pomyślałem, że skoro jestem na indiańskiej pustyni powinienem rozważyć swą sytuację w indiańskich kategoriach. Moon Star ostrzegała, że jeśli pojawią się wymioty, będzie to znaczyć, że ciało się oczyszcza. Powinniśmy wtedy prosić o wsparcie tych, którzy pozostali w obozie, czyli ją i Joego. Zacząłem więc potrząsać grzechotką. Siedziałem na ziemi i kiwałem się w przód i w tył powtarzając w kółko: „Moon Star, pomóż mi, jesteś mi bardzo potrzebna, użycz mi swojej mocy”.
Zwymiotowałem jeszcze ze dwa razy, ale spokojniej. Wypiłem kilka łyków wody i przystąpiłem do przysiadów. Wydało mi się, że powinienem za wszelką cenę utrzymać ciało w odpowiedniej temperaturze. Chodziłem też wokół kręgu i nuciłem pieśni, których uczono nas przed wyjazdem na pustynię. W końcu poczułem się lepiej, byłem tylko zupełnie wyczerpany. Zrobiło się ciemno, bo księżyc zaszedł. Nadchodził świt. Wlazłem do śpiwora i zasnąłem, jak kamień.
Dzień
Kiedy się obudziłem słońce stało już wysoko i był upał. Czułem się wprawdzie całkiem normalnie, postanowiłem jednak wracać. Bałem się, że zrujnuję sobie zdrowie, w dodatku zielona maź w dziennym świetle wyglądała szczególnie odrażająco. Rozpocząłem zwijanie obozowiska. Najpierw zrolowałem śpiwór. Klęczałem jeszcze, gdy usłyszałem za sobą cichy śmiech. Odwróciłem się i zobaczyłem duży kaktus. Rósł tuż na granicy mojego okręgu. Wcześniej jakoś nie zwróciłem na niego uwagi. Usiadłem na ziemi i zacząłem się mu bacznie przyglądać. Na tym kaktusie ktoś siedział, taki mały ludek. Jak z bajki. Wiedziałem skądś, że to Drzewny Skoczek, choć na pustyni nie było przecież żadnych drzew.
– „Cześć Skoczek, jak się masz? Co mi powiesz?”, odezwałem się po angielsku, sądziłem bowiem, że powinien ten język znać, skoro znajdowaliśmy się w Kalifornii. A on zaczął skakać po kaktusie. Zanosił się od śmiechu i pokrzykiwał: „Chicken! Chicken! Chicken!” Rozbawił mnie, ale też rozzłościł. „Chicken” znaczy nie tylko „kurczak”, ale też: „tchórz”!
– „Ty, Skoczek, nie podpuszczaj mnie – warknąłem – nie jestem tchórzem, tylko zachorowałem i muszę wracać. Masz lepszy pomysł?”
A on znowu podskoczył i zaczął do mnie mrugać. Tonem bawiącego się dziecka podśpiewywał po angielsku: „Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze”. Nagle błyskawicznie zlazł w dół po kaktusie, czepiając się jego igieł, i dosłownie wsiąknął w ziemię. Wtedy zdałem sobie sprawę, że się śmieję. Siedziałem na ziemi i zarykiwałem się ze śmiechu. W jednej chwili wszystko stało się proste i normalne. Pustynia była piękna, słońce było piękne, mój totem z pnia też. Czułem się znakomicie. Usiadłem na środku kręgu z kamieni i rozejrzałem się wokół. Wszystko wprawiało mnie w stan cudownego zachwycenia, byłem zwyczajnie szczęśliwy.
Noce i dnie
W ciągu następnych dwóch dni nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Byłem absolutnie pogodzony ze sobą i ze światem. W nocy spałem mocno, bez snów. Nie czułem głodu. Nie pamiętam o czym myślałem, dziś wydaje mi się nawet, że w ogóle wtedy nie myślałem. Po prostu sobie byłem. Ostatniej nocy należało czuwać. Kiedy słońce zaszło, zamknąłem okrąg kamieniami. Ubrałem się ciepło i usiadłem pod pniem. Słuchałem odgłosów nocy. Miałem wrażenie, że pustynia do mnie przemawia i że ja tę mowę rozumiem. I zasnąłem. Miałem piękny sen. Śniło mi się, że jestem białym, rączym rumakiem, który trochę frunie, a trochę cwałuje po oceanie. Lecąc tak pomiędzy wodą i niebem czułem się absolutnie wolny i nieskończenie szczęśliwy.
O świcie obudziłem się z potwornym poczuciem winy. Przegapiłem czuwanie. Moon Star wyjaśniła mi jednak później, że to właśnie była moja Wizja i że teraz mogę spokojnie wracać tam, skąd przybyłem. Być może właśnie to doświadczenie było głównym celem mojego kilkuletniego pobytu w Kalifornii. Przeszedłem inicjację, stałem się dorosły, opuściłem wreszcie na dobre rodzinny dom. Mogłem więc do niego wrócić.
Vision Quest
Vision Quest czyli Pielgrzymka po Wizję to jeden z najważniejszych rytuałów Rdzennych Amerykanów. Należy do wciąż praktykowanych obrzędów inicjacyjnych. Wizje przemieniają chłopców w osoby dorosłe nadając kierunek ich przyszłemu życiu. Wielu umożliwiają także spotkanie własnego ducha opiekuńczego. Dzisiejsi Indianie – w dramatycznej próbie powstrzymania młodzieży przed porzuceniem swoich rdzennych tradycji – szukają podczas Pielgrzymek nowych przewodników duchowych. Powstaje coraz więcej świętych miejsc, przeznaczonych wyłącznie do odbywania rytuału. Specjalny program edukacyjny skierowano do młodych Indian – wizje mogą im objawić prawdziwą osobowość i ich magiczne, „lecznicze” imię. Indianie zwykli udawać się na Pielgrzymkę po Wizję także wtedy, gdy nie potrafili rozwiązać jakiegoś ważnego dla siebie czy wspólnoty problemu. Od dawna dopuszcza się do udziału także kobiety. Organizowane są również Pielgrzymki dla osób z zewnątrz. Terminy i warunki uczestnictwa można znaleźć w Internecie.
[“Maszkaron”, Kraków 2000, listopad-grudzień]