O UCIEKANIU Z TEATRU
[Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Freies Schauspiel Ensambles we Frankfurcie i Presernovo Gledalisce w Kranj, Nocny azyl wg Na dnie Maksyma Gorkiego, reż . R. Hinzpeter, premiera15 września 2006]
Gdzieś tak koło Gliwic, w połowie drogi pomiędzy Wrocławiem i Krakowem, doszło do mnie, w co się wpakowałem. Jechałem napisać recenzję z premiery w Teatrze im. Juliusza Słowackiego. Niemiecki reżyser, o którym nikt wcześniej nie słyszał, zapowiadał nową wersję Na dnie Gorkiego i to w trzech językach naraz. A przecież dobrze wiedziałem do czego prowadzi igranie z dramatem Gorkiego! Nie tak dawno uczestniczyłem w dziwnym obrzędzie teatralnym zatytułowanym Azyl. Krystian Lupa nazwał tak swoją adaptację Na dnie we wrocławskim Teatrze Polskim. Reżyser bardzo się utożsamił z wykolejonymi bohaterami sztuki, podczas wielomiesięcznej pracy nad przedstawieniem podobno nie zmieniał sweterka, a na premierze wył z tyłu sceny i walił w bęben jak opętany. Ale tylko do połowy przedstawienia. Bo wtedy się połapał, że chyba mu nie wyszło, co miało wyjść, przestał wyć, schował bęben i zaszył się w pokoju hotelowym. Aktorzy też się zorientowali, że jest źle i do końca wieczoru robili wszystko, by dowieść, że największy polski reżyser miał rację uciekając z teatru.
Kwadrans przed siódmą, pełen obaw, wkroczyłem do przepięknej budowli Teatru im. Juliusza Słowackiego. Za chwilę miałem zobaczyć kolejny, tym razem Nocny azyl. Zaczęło się obiecująco. Wielojęzyczny tłum w foyer krążył niespokojnie wokół zamkniętych drzwi na widownię. Nagle jedna starsza pani szepnęła po niemiecku do innej starszej pani, że miejsca nie są numerowane. Niemiecka część widowni przypuściła szturm na drzwi wejściowe. Wpadliśmy na jasno oświetloną widownię Teatru im. Juliusza Słowackiego. Tam jednak młodzieńcy w białych koszulach powstrzymali nas przed zajęciem miejsc w wygodnych fotelach. Mogliśmy sobie tylko pooglądać piękne wnętrze. Dla nas przeznaczono mało wygodne krzesła na scenie. Moja małżonka wdarła się na scenę razem z ekipą niemieckich pań i zajęła miejsca w pierwszym rzędzie. Ale z boku.
Kiedy wreszcie usiadłem, okazało się, że aktorzy nie mają łatwej pracy. Klimatyzacja działała sprawnie, czyli było bardzo zimno. Kilkoro aktorów już grało Przede mną leżała na barłogu aktorka, która straszliwie kaszlała. Pomyślałem, że to pewnie z tego mrozu w teatrze. Ponieważ kazali nam usiąść na scenie, niektórzy z nas, widzów, poczuli się współodpowiedzialni za udane przedstawienie. Młody człowiek z pierwszego rzędu, zatroskany o zdrowie kaszlącej artystki, podszedł do niej i nalał jej wody do kubka z butelki stojącej przy łożu boleści. Artystka kubka z wodą nie przyjęła, a tylko rzuciła wściekłe spojrzenie na zdumionego widza i odwróciła się mało grzecznie, jakby chciała powiedzieć: Ja tu „gram”, idioto! Jesteś w teatrze! Z pewnością by tak powiedziała, gdyby tylko umiała mówić po polsku, bo potem miało się okazać, że była ze Słowenii. Młody człowiek nie ustępował i zwrócił się tym razem z pytaniem do widowni: Czy jest na sali lekarz? Nikt się nie zgłosił, bo niemieccy widzowie nie załapali o co szło, a polscy lekarze dawno wyemigrowali do Anglii. Aktorzy odetchnęli z ulgą. Mogli grać dalej wszecheuropejskich bezdomnych dokładnie tak, jak to sobie wyobraził reżyser z Niemiec…
Po chwili przy hucznej muzyce z głośników opadła żelazna kurtyna, pozbawiając nas jedynego ciekawego widoku – rozświetlonych balkonów na widowni Teatru im. Juliusza Słowackiego. Zostaliśmy sam na sam z blachą falistą, aktorami i niemieckim reżyserem, o którym nikt wcześniej nie słyszał. Ten stał z boku i uważnie na nas patrzył. A wygląd miał bardzo artystyczny. Długie, siwiutkie włosy budziły szacunek. Kiedy wreszcie usiadł, artyści ze Słowenii zaczęli mówić do siebie w rodzimym języku. Potem odezwali się artyści z Polski. Widownia ożywiła się jednak dopiero wtedy, kiedy do akcji wkroczyli artyści niemieccy – to zapewne starsze panie zaczęły się wreszcie w czymkolwiek orientować i przekazywały sobie radosną nowinę. Bardzo im zazdrościłem. Ja, choć niekiedy słyszałem język polski, nie mogłem się w niczym połapać. Aktorzy w żadnym języku nie ograniczali się bowiem do tekstu Gorkiego. Reżyser, o którym nikt nie słyszał, kazał im improwizować dialogi, żeby – jak to napisał w programie – „dała się odczuć przepaść między językami”. I faktycznie się dała.
Artyści często robili długie pauzy, miałem więc sporo czasu na myślenie. Zacząłem się zastanawiać, o co szło z tą żelazną kurtyną? Że wszyscy jesteśmy bezdomnymi? Że jesteśmy menelami? A może alkoholikami? Albo że, jak niektórzy aktorzy, marzymy o zamordowaniu Kostylewskiego? Kostylewski to właściciel noclegowni dla bezdomnych, znienawidzony przez lokatorów. A zatem teoretycznie i przez nas, widzów, bo za żelazną kurtyną wszyscy byliśmy lokatorami tej jego noclegowni…albo nie byliśmy. Nie potrafiłem zadecydować.
Po godzinie siedzenia na niewygodnym krześle zaczęły mnie jednak nachodzić myśli o morderstwie. Niekoniecznie Kostylewskiego… Może to jedyna szansa na ewakuację? Było coraz zimniej. Pani na widowni, tuż za mną, coraz przeraźliwiej kaszlała. Widzowie nie spieszyli z pomocą – pamiętali reakcję słoweńskiej artystki, która tymczasem na scenie umarła! Przyjęliśmy jej śmierć z ulgą – nie musiała więcej kaszleć. Ja zaś zastanawiałem się czy pani na widowni to też artystka ze Słowenii. Bo jeśli nie, to miałem problem! Mogła prątkować. W miarę upływu czasu ucieczka zza żelaznej kurtyny stawała się sprawą życia i śmierci. Z podziwem zerkałem na reżysera. Ale to sprytnie wymyślił!
Wtedy na scenie pojawił się nowy aktor, Wojciech Skibiński. Był znakomity. Wreszcie mogłem cokolwiek zrozumieć. Może dlatego, że nie udawał menela. Z programu się dowiedziałem, że grał „skorumpowanego policjanta”. Ciekawa postać! Dwadzieścia lat temu przyjaźniłem się z Wojtkiem i zobaczenie go po latach w tak znakomitej formie sprawiło mi wielką radość. Niestety, Wojtek, który kochał się tragicznie w artystce ze Słowenii, oberwał od niej po pysku i potem grał już tylko w epizodach. Na scenie dominowali inni…
Raz jeszcze widownia się ożywiła, kiedy wydawało się, że jedna niemiecka artystka – jako bonus – całkiem się obnaży, ale zeszła tylko do bielizny. Może dlatego, że grała postać Luki, która u Gorkiego była chłopcem. Potem inna artystka, tym razem polska, odegrała dziwną scenkę zapasów z bardzo bladym artystą niemieckim, który grał rumuńskiego Cygana. Niemiec usiłował chwycić Polkę jakoś tak od spodu, ale ona miała na sobie skórzane spodnie i wciąż mu się wyślizgiwała. Na koniec runęli na łóżko. Moja żona mi wyjaśniła, że to seks. Tymczasem polska artystka namawiała Niemca grającego bladego Rumuna, żeby zabił Polaka Kostylewskiego, ale ten nie chciał. Z widowni też nikt się nie zgłosił.
Drugim, po Wojtku, radosnym momentem spektaklu było uniesienie się w górę żelaznej kurtyny, po jakichś dwóch godzinach. Przemarznięty i ogłupiały wybiegłem wraz z wieloma innymi widzami na świeże i ciepłe powietrze krakowskiej starówki. Nie był to jednak finał przedstawienia, ale przerwa. Potem aktorzy mieli jeszcze grać wszechbezdomnych przez kolejne pół godziny. Tymczasem widzowie oddalali się od budynku teatru szybkim, zdecydowanym krokiem. Jedna elegancka pani powtarzała w kółko: „Trwoga!” Myśl o powrocie do zimnego i pustego teatru napawała mnie przerażeniem. Żona była zielona. Nie wróciliśmy na scenę za żelazną kurtyną. Wybraliśmy powrót do Wrocławia.
W programie do przedstawienia niemiecki reżyser, o którym nikt wcześniej nie słyszał, obiecywał, że w jego projekcie spotkają się artyści z różnych stron Europy, „by móc się porozumieć”, że konfrontacja różnych kultur doprowadzi do powstania „nowej estetyki”. Zdobył na ten cel pieniądze z Unii Europejskiej. Do pracy zaprosił aktorów z własnego, nikomu nie znanego teatru we Frankfurcie, a także z równie mało znanego teatru w Słowenii. Początkowo w projekcie mieli uczestniczyć artyści z Pragi, ale ci okazali się bardziej czujni niż Słoweńcy i Polacy, bo w porę zrezygnowali. Dyrekcja krakowskiego teatru uległa czarowi niemieckiego reżysera. Przedsięwzięcie, o którym pewnie nikt by nie usłyszał, jest więc legitymizowane przez renomowany Teatr im. Juliusza Słowackiego, jeden ze sławniejszych teatrów Europy. Po pięciu spektaklach w stołecznym mieście Krakowie, projekt zostanie pokazany w mało znanych teatrach na Słowenii i w Niemczech.
Bardzo przykre było uczestniczenie w marnowaniu talentu znakomitych aktorów z Krakowa! Robili, co mogli, ale byli bez szans w obliczu „pomysłów” niemieckiego reżysera, o którym nikt wcześniej nie słyszał. Nie miałem wyrzutów sumienia, że uciekłem z teatru. Ja przynajmniej wyszedłem z cudzego Azylu, Lupa uciekł z własnego. Coś musi być w tym Gorkim…
[“Teatr” 11, 2006, s. 14-15]